Dzień siódmy: Tangier - Rabat, 250 km

IMG_20141022_100108Rano przyjmujemy typowe marokańskie śniadanko (naleśniki z tysiącem dziur, placki z mąki kukurydzianej, do tego miód i inne słodkie dodatki) i ruszamy w kierunku Rabatu. Przejazd przez Tanger lekko szalony (pisk klaksonów, na większych skrzyżowaniach policjanci próbują nakłonić kierowców do przestrzegania sygnalizacji świetlnej, piesi wkraczają na jezdnię w najmniej oczekiwanych miejscach). Jednak prawdziwej adrenaliny dostarcza nam dojazd do hotelu w Rabacie. Z trudem przeciskamy się przez wąską bramę wjazdową mediny (starego miasta), a tam ciasno otacza nas tłum przechodniów, motorów, osiołków i wózków dostawczych. Boimy się ruszyć choćby o centymetr, żeby niczego ani nikogo nie uszkodzić. Właściciele wspominali cos o “strzeżonym parkingu” i faktycznie w pewnym momencie zjawia się młody chłopak, który w magiczny sposób steruje całym tym rozgardiaszem, umożliwiając nam zaparkowanie “na centymetr” naszego “mastodonta” pośrodku targowiska. W końcu docieramy do riadu, który okazuje się oazą spokoju - wewnątrz patio z palmami i IMG_2614_2fontanną, dookoła kamienne krużganki z niskimi sofami, tylko od czasu do czasu rozlega się nawoływanie muezina. Właściciele (Francuzi, którzy przenieśli się do Maroka, "bo tu ludzie są bardziej przyjaźni") podejmują nas pyszną, choć gęstą od cukru, miętową herbatą i równie słodkimi ciastkami z sezamem i migdałami. Po południu włóczymy się wśród kolorowych straganów z przyprawami, wyrobami skórzanymi, ceramiką. Większość sprzedawców zna chociaż podstawowe zwroty po polsku - zapewniają nas, że Polska jest w Maroku bardzo poważana ("zupełnie jak Niemcy”). Chłopcy budzą powszechne zainteresowanie, Jasiek (ku naszemu przerażeniu) zalicza nawet kilka buziaków. Jeszcze spacer do położonej na wzgórzu dawnej fortecy, w XVII w. zamieszkanej przez piratów (gęstwina krętych biało-niebieskich uliczek i widok na Atlantyk) i wracamy na kolacje. Zupa z soczewicy, falafel i pastilla - wszystko wspaniale aromatyczne. Na ścianach arabeski rzucane przez metalowe abażury, a w tle berberyjska muzyka. To chyba najpiękniejszy dzień od wyjazdu (i najbardziej dotąd egzotyczne urodziny Wiktora). Noc mija nadspodziewanie dobrze, a nasz “muezin” Jasiński (z przerwami na jedzonko) śpi 14 godzin.

IMG_2645_2

IMG_2637IMG_2652

IMG_2661_2

IMG_20141021_180559~2

IMG_2660

Dzień ósmy: Rabat - Safi, 320 km

IMG_2686Po śniadaniu Rabatu ciąg dalszy. Zaczynamy od górującego nad miastem rdzawo-pomarańczowego minaretu (wieży Hassana). Większość nigdy nie ukończonego meczetu uległa zniszczeniu w wyniku trzęsienia ziemi. Ocalałe fragmenty ścian dają jednak wyobrażenie ogromu świątyni, która miała być drugim największym meczetem na świecie (183 na 139 metrów). Tuż obok wznosi się białe, ażurowe mauzoleum Muhammada V – ojca marokańskiej niepodległości. Ignaś, widząc sarkofag, pyta, czy to Jezus. Przed 36-stopniowym upałem chronimy się na wzgórzu Chellach na obrzeżach miasta. Porośnięty drzewami owocowymi teren skrywa m.in. pozostałości dawnej rzymskiej osady i groby pierwszych sułtanów. Na minaretach gniazda bocianów, które wiosna urządzają tu sobie gody.

IMG_2678_2

IMG_2697 IMG_2679_2

IMG_2702_2

IMG_20141022_130327

 

IMG_2711

Koło 14tej ruszamy dalej na południe. Za El Jadidą z całkiem porządnej autostrady zjeżdżamy na lokalną drogę. Tu zaczyna się zupełnie inne Maroko - "tropikalna wersja najgorszego PGRu”, jak to ujmuje Wiktor. Pomiędzy skleconymi z pustaków i dykty domostwami walają się śmieci, suszy pranie, pasą owce i osły. Z porażającą brzydotą świata ludzkiego kontrastuje piękno natury - potężne fale rozbijają się o skaliste klify, wszystko spowite różowawą mgiełką. Dojazd do Safi nie nastraja zbyt optymistycznie. Półpustynne pustkowia zasypane śmieciami, od czasu do czasu jakiś bliżej nieokreślony budynek. Nasz lekko kiczowaty hotel à la pałac sułtana z “Tysiąca i jednej nocy” wygląda w tym otoczeniu dosyć surrealistycznie. W pokoju mosiężne meble, wściekle turkusowe ściany i zapach kadzidła, a w suficie kopuła z kolorowymi witrażami. Ponieważ wody chwilowo brak, lepcy idziemy na kolacje. Wydaje się, że jesteśmy jedynymi gośćmi w tym przedziwnym przybytku. Za to przybywa krewnych i znajomych właściciela (Marokańczyka z Marsylii), którzy przy dźwiękach techno popijają drinki i popalają papieroski.

IMG_20141022_210936

IMG_20141022_183054

Dzień 9ty: Safi - Essaouira, 170 km

IMG_20141023_103336

Dzisiaj dzień laby (przed nami tylko 170 km). Ignaś zaczyna od wyczekanej kąpieli w hotelowym basenie i ruszamy w drogę. Safi oglądamy przez szybę samochodu (Jasiek właśnie zasnął i nie mamy serca go budzić). Ten dawny port portugalski dziś znany jest głownie z wyrobów ceramicznych (na wzgórzu pod miastem można podejrzeć rzemieślników przy pracy) i przetwórstwa sardynek. Mijamy ciągnące się kilometrami (i bardzo “wonne”) zakłady rybne. Pracownice maja akurat przerwę i rozkładają się wzdłuż szosy że swoimi lunchami. Na drodze, obok ciężarówek, wozy zaprzęgnięte w osły. Po dwóch godzinach docieramy do naszego bed&breakfast pod Essaouirą. Tradycyjna, parterowa willa otoczona ogromnym ogrodem. Właściciele (kolejni Francuzi, tym razem z Nantes) zajmują większą cześć domu, pozostałe pokoje (każdy z własnym patio) wynajmują gościom. Jest ciut spartańsko (letnia woda i piwniczny zapaszek), ale błogo - nad basenem pięknie kwitnące drzewa, po posesji przechadzają się stada zwierzaków (psy, koty, a nawet pawie i osiołki). Kolację (pyszne tajine) jemy na ukwieconym patio przy dźwiękach berberyjskiej muzyki.

IMG_2716

IMG_2718

IMG_2720

Dzień 10ty: Essaouira c.d.

IMG_2733Rano wyruszamy do Essaouiry. Przy wjeździe do portu zatrzymuje nas policjant i informuje, że marokański kodeks drogowy zabrania przewożenia dzieci poniżej 10. roku życia na przednim siedzeniu. Byliśmy już kilkakrotnie kontrolowani przez policję (przy wjeździe do każdego większego miasta), ale dotąd nikt nie zwrócił nam na to uwagi. Z powagą przyjmujemy pouczenie w “promocyjnej cenie” 100, zamiast przepisowych 500, dirhamów. Samo miasteczko urzekające. Przepiękna plaża (ze względu na silny wiatr przyciągająca serwerów z całego świata), masywne fortyfikacje miejskie (wzniesione w XVI w. przez Portugalczyków), skąd roztacza się wspaniały widok na ocean i urocza bielona medina. W latach 70tych miasto było mekką hipisów (podobno bawił tu m.in. Jimi Hendrix) i do dziś czuć tu artystowski klimat. Ulice mediny wypełnione są galeriami sztuki, straganami z biżuterią i wyrobami z drewna. Za równowartość 20 euro kupujemy dwa IMG_2759portrety à la Picasso, a Wiktor ucina sobie pogawędkę z mistrzem stolarskim. Ten, słysząc że jesteśmy Polakami, rozpromienia się na wspomnienie Bonka "i tego drugiego z wąsami” (chodzi o Wałęsę). Nigdzie nam się nie spieszy i pierwszy raz od wyjazdu możemy sobie pozwolić na “siedzący” lunch, a Ignaś wdaje się w pojedynek na miny z lokalnym sprzedawcą. W naszym B&B nie ma już miejsc na kolejna noc. Przenosimy się więc do wypaśnego, sieciowego hotelu. Poza ‘klimatem’, jest tu wszystko, o czym można zamarzyć (wielki basen z widokiem na ocean, siłownia, pokój zabaw dla dzieci, a nawet pola golfowe). Czujemy się jednak trochę nieswojo w tym turystycznym kombinacie. Poza tym ciągnie nas jednak na pustynie. Decydujemy się więc na lekko okrojona wersje pierwotnej trasy (Jasiek na szczęście wrócił już do formy, a Ignasia udaje się przekupić obietnicą noclegów z basenami).

IMG_20141024_142022 IMG_2730

IMG_2743

IMG_2753_2 IMG_2752

IMG_2751

IMG_20141024_143804

 

IMG_20141024_182724

1414179276189

Dzień 11ty: Essaouira - Marrakesz, 200 km

IMG_20141025_134014

Po śniadaniu obchodzimy hotelowe imperium - jest nawet mini-boisko do piłki nożnej. Rozgrywamy z Ignasiem szybki mecz i ruszamy w stronę Marrakeszu. Przy drodze niecodzienny widok - ucztujące na drzewach kozy! To endemiczne dla tego regionu drzewa arganowe - źródło cennego olejku arganowego, używanego zarówno w kuchni, jak i w medycynie i kosmetyce. Mimo że to najdroższy olej na świecie, tradycyjnie produkuje się go z ziaren wydalonych (i w ten sposób rozmiękczonych) przez kozy... Przed Marrakeszem wstępujemy do supermarketu uzupełnić zapasy pieluch dla Jasia i kolorowanek dla Ignasia. Oprócz działu z konfekcją (gdzie dominują luźne sukmany we wszystkich kolorach tęczy) asortyment nie rożni się znacząco od europejskiego. Są i pampersy, i kolorowanki ze spidermanem. Natomiast wiele produktów u nas sprzedawanych w opakowaniach (ryż, makaron, oliwki) tu sprzedaje się luzem. Żeby dotrzeć do położonego za miastem hotelu, musimy się IMG_20141025_175424jeszcze przeprawić przez centrum Marrakeszu (ze zwiedzaniem miasta czekamy na Mamę). Jedyną regułą wydaje się tu być brak reguł. Na światłach jesteśmy świadkami drobnej stłuczki - kierowcy wyskakują z aut i po krótkiej wymianie zdań skaczą sobie do gardeł. Sam hotel to kolejna kolorowa oaza w półpustynnym krajobrazie, po raz pierwszy jednak prowadzona przez Marokańczyków. Panuje tu dziwna hierarchiczna struktura: na samym szczycie jest osoba określana mianem “Madame”, która akurat odbywa poobiednią drzemkę. Pod jej nieobecność niemożliwa jest zaplata za nocleg ani otrzymanie hasła do internetu. Tajemnicza Madame wynurza się w końcu wieczorną porą - ku naszemu zdziwieniu okazuje się być młodą, nieco wulgarną panną w obcisłym dresiku, z paczką Marlboro i różowym iPhonem pod pachą.

Dzień 12: Marrakesz - Ouarzazate​, 200 km

IMG_2794Na odchodne pobieramy od Madame srebrną popielnicę i ruszamy na południowy wschód szlakiem starożytnych karawan. Przed nami zaledwie 200 km, ale pokonanie tej trasy zajmuje nam niemal 5 godzin. Pniemy się w górę wąskimi serpentynami Wysokiego Atlasu (najwyższy punkt to przełęcz Tizi n’Tichka - 2260 m.n.p.m.). Z jednej strony skalna ściana, z drugiej przepaść, a lokalne busiki z zawrotną prędkością wyprzedzają się “na trzeciego". Adrenalinę rekompensują zapierające dech widoki - majestatyczne pasma górskie i przycupnięte w kotlinach gliniane osady, jakby żywcem przeniesione sprzed 2 tysięcy lat. Docieramy do położonego u wrót Sahary Ouarzazate. Największą atrakcją miasta jest ogromne (20 IMG_2799_2hektarów) studio filmowe, w którym powstało większość “pustynnych” filmów (m.in. "Lawrence z Arabii", “Gladiator”, “Babel"). Nas bardziej interesuje jednak tutejsza kasba Taourit - rdzawa, pięknie zdobiona warownia widniejąca na marokańskich banknotach. Wieczorem docieramy do naszego riadu, prowadzonego przez parę przewodników pustynnych. Jest to zdecydowanie najbardziej “autentyczny” i tradycyjny z dotychczasowych noclegów (bez alkoholu, za to z obowiązkowymi skórzanymi kapciami dla gości). Wykonany z mieszanki gliny i słomy budynek jest plątaniną schodów i wąskich korytarzy. Na ścianach ceramiczne mozaiki, na podłogach kolorowe dywany. Wiktor regeneruje siły w hammanie, jednocześnie śledząc doniesienia z wyborów prezydenckich w Brazylii. Kolację spożywamy na naszym tarasie. Innym jedzącym towarzyszy akompaniujący sobie na malej gitarce śpiewak - my (na szczęście?) mamy wymówkę w postaci zasypiającego Jaśka. Na deser lody daktylowe z sosem figowo-czekoladowo-orzechowym. Jest magicznie!

IMG_2833

IMG_2852

IMG_2872

 

Dzień 13ty: Ouarzazate - Zagora, 160 km

IMG_2890Mkniemy dalej na południowy wschód, w kierunku Zagory. Najpierw kilkadziesiąt kilometrów wśród kosmicznych górskich pejzaży. Nagie szczyty o warstwowej strukturze wyglądają jak ogromne brunatne huby (Ignaś ma bardziej dosadne skojarzenia). Dalej 100 km wzdłuż malowniczej doliny rzeki Drâa (to najdłuższa rzeka w Maroku, choć o tej porze roku akurat zupełnie sucha). Z gęstwiny gajów palmowych co jakiś czas wynurzają się gliniane wioseczki. Mamy wrażenie, że czas zatrzymał się tu wieki temu. Wiktor stwierdza, że w każdej chwili mógłby się tu narodzić Jezus. Mijamy odzianych w długie szaty jeźdźców na osiołkach, staruszki z wielkimi koszami na głowach, bawiące się na glinianych klepiskach dzieciaki. IMG_2892Twarze dużo ciemniejsze niż na północy; w końcu czujemy, że jesteśmy w Afryce. Zatrzymujemy się w jednej z wiosek, żeby zapytać o drogę. Dotąd wszyscy byli w Maroku niezwykle przyjaźni (zwłaszcza, gdy witaliśmy się i dziękowaliśmy po arabsku). I tym razem chłopcy próbują pomoc, w zamian domagają się jednak zabaweczek Ignasia. W końcu przez otwarte okno porywają mu kupionego na targu w Rabacie Spidermana. Do Zagory (niedużej pustynnej oazy) docieramy po południu. Przy wjeździe do miasta słynny drogowskaz do Timbuktu ("52 dni wielbłądem"). Wokół skaliste pustkowia - urzekające, ale niepokojące zarazem. IMG_20141028_113205Rezygnujemy z off-roadu po pustyni i kierujemy się ku głównej atrakcji turystycznej - kilkudziesięciometrowym wydmom. Tu jednak oblegają nas naciągacze. Najpierw proponują przejażdżkę wielbłądem (dziękujemy), potem zdjęcie z wielbłądem (dziękujemy), następnie kupno turbanu (dziękujemy bardziej stanowczo), w końcu wymianę turbanu na jakaś cześć garderoby Wiktora (decydujemy się na powrót do hotelu). Kolejny czarowny riad (misterne zdobienia, palmy daktylowe), choć z całym naszym dobytkiem ledwo mieścimy się w pokoju. Kolacje jemy na patio, słuchając szmeru fontann, a na głowy spadają nam daktyle (podobno te z Zagory są najlepsze w Maroku).

IMG_2911

IMG_2909

IMG_2902

Dzień 14ty: Zagora - Ouarzazate, 160 km

DCIM100GOPROPo śniadaniu wyruszamy w drogę powrotną do Ouarzazate. Chcemy obejrzeć polecany przez przewodnik ksar w Tamnougalt - obronną osadę z XVI w. “Na czuja” skręcamy w stronę ufortyfikowanego glinianego wzgórza. Przy wejściu zatrzymuje nas Berber, podający się za oficjalnego przewodnika. Radzi nie radzi, korzystamy z jego usług. Wewnątrz murów, mocno nadszarpnięta zębem czasu plątanina wąskich uliczek, dziedzińców, krytych korytarzy. Początkowo czujemy się trochę niepewnie - jesteśmy w tym labiryncie zupełnie sami; nie widać żadnych podpisów czy tabliczek informacyjnych, które świadczyłyby o muzealnym charakterze miejsca. Nasz przewodnik - mimo przechwałek, że mówi po hiszpańsku - nie rozumie naszej IMG_2919odpowiedzi w tym języku; okazuje się za to pochodzić z Mali, co tylko nasila nasz niepokój. W pewnym momencie zaprasza nas do ciemnego zaułka, przy którego wejściu widnieją ciemne plamy (krew?!). Spanikowany Wiktor próbuje chociaż włączyć latarkę w telefonie. Spodziewamy się najgorszego, gdy wychodzimy na zalany słońcem dziedziniec (dawny rynek), pięknie zrekonstruowany na potrzeby filmu “Król Persji". Po chwili mijamy grupkę turystów z Niemiec (z równie podejrzanie wyglądającym przewodnikiem) i wiemy już, że to nie zasadzka na niewiernych. Zaczynamy autentycznie interesować się tym miejscem i dowiadujemy się m.in., że w okresie największego rozkwitu mieszkało tu 3 tys. osób - Berberów (do dzisiaj zostało tylko 25 rodzin, żyjących bez elektryczności i bieżącej wody) i Żydów (ostatni wyjechali do Izraela w latach 60tych). Bez dalszych przygód docieramy do Ouarzazate. Miasto, które dwa dni wcześniej wydawało nam się końcem świata, po Zagorze jawi się niemal jako metropolia. W apartamencie mamy kuchnie, więc tradycyjnie przygotowujemy nasz ukochany makaron.

IMG_2922_2

IMG_2923

IMG_2932

IMG_2933_2IMG_2947

IMG_2951_2

Dzień 15ty: Ouarzazate - okolice Marrakeszu, 240 km

IMG_20141028_125625W drodze powrotnej do Marrakeszu planowaliśmy odwiedzić słynny Ksar Ait Benhaddou (wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO i często wykorzystywany w filmach historycznych). Będziemy musieli to jednak przełożyć na kolejny raz. Zaczęło padać, temperatura spada do 8 stopni, a przed nami nadal 200 kilometrów górskich serpentyn. Na zakrętach zatory spowodowane mijającymi się autokarami (jeden ma wybite szyby wskutek otarcia z jadącą w przeciwnym kierunku ciężarówką). W dodatku mnie, po “naszym” makaronie, dopadła “klątwa Faraona” (co ciekawe, nikt z nas nie miał żadnych dolegliwości po lokalnych specjałach), a trudno tu o jakąś restaurację czy stację benzynową. Po przekroczeniu przełęczy Tizi-n-Tchika, niebo w końcu przeciera się. Mamy tez informację od Mamy, że bez problemów dotarła do Dublina i czeka na popołudniowy lot do Marrakeszu. Na pytanie, IMG_20141029_132317czy trzeba nam czegoś z „cywilizowanego świata”, zamawiamy butelkę Bailleys (na dobre trawienie i za szczęśliwe spotkanie). Przez ulice Marrakeszu jesteśmy pilotowani przez, jak nam się wydawało, serdecznego lokalsa na motorku, pędzącego 80 km/h. Pilot na końcu żąda 50 dirhamow za usługę (to na tyle dobroduszności), bo dzieci musza jeść. Na nasze protesty, że mamy tylko 20 drobnych, mówi, że chętnie przyjmie euro lub dolary, a jeśli nie, to wyda resztę. Ostatnie kilometry do farmy pod Marrakeszem znowu cofają nas do epoki Chrystusa. Asfalt się kończy, a domy przyjmują kolor i konsystencję drogi, zlewając się w całość. Na miejscu znajdujemy małą Belgię. Belgami są wszyscy pozostali goście, a także właściciele (którzy, jak się okazuje, mieszkają 500 metrów od nas w Brukseli). Późnym wieczorem (po szaleńczej przejażdżce z lotniska z lokalnym kierowcą) dołącza do nas Mama (vel Babka) z torbą pełną wiktuałów. Strasznie się cieszymy!

Dzień 16 ty: Marrakesz c.d.

DSC_0017

Na farmie pod Marrakeszem po raz pierwszy spędzamy dwie noce. Pełna sielana: sady owocowe, konie, krowy (w których dojeniu asystują podekscytowane dzieciaki), a do tego widok na ośnieżone góry Wysokiego Atlasu (w tym najwyższy szczyt północnej Afryki Jbel M’Goun - 4167 m. n.p.m.). Mamka z Ignasiem wstają wraz z pianiem koguta i zabierają się do lektury 25 tomów “Tytusa, Romka i Atomka”. Śniadanie jemy w ogrodzie pełnym drzew granatowych - ogromne DSC_0013(wielkości grejpfrutów) bulwy kołyszą się tuż nad naszymi głowami. Szybka kąpiel w basenie i ruszamy do Marrakeszu - dawnego centrum handlowego i kulturalnego Maroka. Parkujemy wewnątrz otoczonej 19-kilometrowym murem mediny i wbijamy się w wąskie uliczki suków. Tu natychmiast uderza nas feeria barw, dźwięków, zapachów. Otoczeni wszędobylskimi motorkami, kluczymy miedzy stoiskami z naczyniami, mosiężnymi lampami, piękną arabską biżuterią, usypanymi w półmetrowe stożki przyprawami. Z podziwem obserwujemy rzemieślników układających misterne mozaiki, wykuwających mosiężne zdobienia, tkających djellaby. Są tez widoki bardziej drastyczne (kurczaki z obciętymi głowami, odarte że skory korpusy cielaków) i dojmująca bieda. Wbrew obawom i ostrzeżeniom, sprzedawcy okazują się bardzo przyjaźni - wielu pozdrawia nas po polsku, jeden wykrzykuje IMG_20141030_111035~2entuzjastycznie “Lewandowski”. Na słynnym placu Jemaa el-Fna podobno naprawdę magicznie robi się wieczorem, ale i w ciągu dnia jest tu sporo egzotyki (zaklinacze węży, treserzy małpek, kobiety oferujące tatuaże z henny, a nawet sprzedawcy sztucznych szczęk). Mijamy górujący nad miastem minaret meczetu Koutoubia, który stanowił wzór m.in. dla Giraldy w Sewilli i wieży Hassana w Rabacie. Schronienia przed upałem szukamy w ocienionych, misternie zdobionych dziedzińcach pałacu Bahia. Wracamy mniej turystyczną trasa, podglądając codzienne życie mieszkańców - maleńkie zakłady fryzjerskie, popijających popołudniową herbatę sąsiadów, siedzące w kręgu kobiety, wróżące z kart lub masujące sobie nawzajem stopy. Po dniu pełnym wrażeń z ulgą wracamy do “wsi spokojnej”, gdzie czeka na nas pyszny warzywny tajine.

IMG_2955

IMG_2966

IMG_2974

IMG_2972

IMG_2981_2

DSC_0105

DSC_0109

Dzień 17ty: Marrakesz - Rabat, 370 km

IMG_3004_2Znowu modyfikujemy (uskramniamy) trasę. Początkowo w drodze do Chefchouan (gdzie będziemy za 2 dni) planowaliśmy zahaczyć o Meknes i Fes. Wszyscy mamy jednak już trochę dosyć jeżdżenia - decydujemy się więc na powtórkę Rabatu, zwłaszcza że Mamka jeszcze tam nie była. Zaczynamy od spaceru po kasbie, czując się niemal jak u siebie w domu. Potem logujemy się w riadzie, który wydaje się jeszcze pyszniejszą wersją wczorajszego pałacu El Bahia. Niestety zapomnieliśmy zarezerwować kolację, więc po raz pierwszy musimy znaleźć cos na własną rękę. Tętniące w ciągu dnia uliczki mediny w piątkowy wieczór i po zmroku wyglądają pusto, tajemniczo i trochę strasznie. Co jakiś czas mijamy zakapturzone postaci albo drzemiących bezdomnych. Nagle w ciemnym zaułku dostrzegamy drogowskaz do restauracji. Zdesperowani (nie jedliśmy nic od śniadania) stukamy mosiężną kołatką. Po dłuższej chwili wrota uchylają się i naszym IMG_3019oczom ukazuje się postać w turbanie. Wnętrze jest równie nierealne: dyskretnie oświetlone, purpurowe ściany, pośrodku grupa muzyków grających transową arabską muzykę, dookoła lekko buduarowe alkowy zasypane jedwabnymi poduszkami. Nie do końca jesteśmy pewni czy to aby na pewno restauracja (zwłaszcza że nie ma karty dan ani innych gości). Czujemy się trochę, jakbyśmy byli pierwszymi gośćmi na imprezie z “Oczu szeroko zamkniętych”. Nomen omen, w chwili składania zamówienia Jasinek (który miał drzemać już do rana) otwiera szeroko oczy i, wyraźnie niekontenty z akompaniamentu, rozpoczyna popis własnych sił wokalnych. Kolejne dwie godziny spędzamy więc na zmianę w ciemnej toalecie, bezskutecznie próbując uciszyć krzykacza. Tymczasem zaczynają napływać kolejni goście, doprowadzani do drzwi przez postać z pochodnią przypominającą Alladyna. Postanawiamy ewakuować się jak najszybciej, jednak tu wszystko toczy się według starannie wyreżyserowanego, niespiesznego scenariusza. Najpierw tysiące marokańskich IMG_3026_2zakąseczek, które wrzucamy prosto do przełyku. Potem danie główne. Z trzech możliwych opcji (jagnięcina, kurczak lub … mięso) zamówiliśmy danie mięsne bez mięsa, które okazuje się być kopcem suchego kuskusu otoczonego wyłowionymi z rosołu warzywami. Oczywiście nie ma mowy o samodzielnym nałożeniu sobie porcji. Cztery kelnerki z pietyzmem formują na naszych talerzach misterne kompozycje z rozgotowanej marchewki i kapusty, udając, że król wcale nie jest nagi. Jas wyje coraz głośniej - jego dobiegające z toalety krzyki zaczynają zagłuszać muzykę. Wiktor wychodzi wiec na zewnątrz, a my - nie ruszywszy deseru - próbujemy zapłacić. Rachunek pojawia się po kolejnych 10 minutach (wraz z paterą opływających miodem słodyczy), przyprawiając nas o zawrót głowy. Z przewodnika dowiadujemy się, że przez przypadek trafiliśmy do jednej z bardziej wypaśnych restauracji w Maroku.

DSC_0228

IMG_20141031_210402

Dzień 18ty: Rabat - Chefchouan, 270 km

Po śniadaniu wbijamy się w ponownie gwarne uliczki targowe. Rabackie souki to idealne miejsce na zakupy - sprzedawcy są mniej nachalni niż np. w Marrakeszu, a i targowanie się nie jest traktowane z tak nabożną czcią. Po udanych łowach (piękna biżuteria, szarawary, kolejny Spiderman dla Ignasia) ruszamy na IMG_20141101_170649północny wschód, w kierunku Chefchouan. Do przejechania mamy zaledwie 270 km, ale lokalna droga zajmuje nam to ponad 5 godzin. Za to widoki zachwycające: w tle malownicze góry Rif, przy szosie gigantyczne opuncje i urzekające scenki rodzajowe (staruszki sortujące stosy oliwek, tłoczenie oliwy siłami osła). Czujemy się trochę jak w Ameryce Południowej. Odziane w pasiaste chusty kobiety w słomkowych kapeluszach na głowie wyglądają zupełnie jak Indianki. Dużo łatwiej porozumieć się tu po hiszpańsku niż po francusku (inaczej niż reszta kraju - która należała do Francji - północne Maroko znajdowało się w pierwszej połowie XX wieku pod okupacją hiszpańską). Wieczorem docieramy do naszego hotelu, a tu … pierwsza w Maroku wpadka. W mieszkanku mamy wprawdzie trzy sypialnie (a w każdej po trzy łóżka), ale ani jednej nadającej się do użytku kołdry (jednak nie na darmo ciągnęliśmy z Brukseli naszą własną pościel!). Są też trzy mocno przybrudzone łazienki (ale w żadnej nie ma cieplej wody), trzy niedziałające pralki oraz ogromna kuchnia, w której nie ma ani jednego naczynia. Na naszą uwagę o braku ciepłej wody recepcjonista włącza nam junkersa na butle, z którego zaczyna ciec woda. Problem zostaje rozwiązany przez podstawienie wiaderka. W dodatku, mimo że na stronie internetowej hotel zachwalał tradycyjne dania kuchni marokańskiej, na pytanie o kolacje właściciel zamawia nam pizzę. Zamówienie dociera po trzech godzinach (które umilamy sobie sącząc Bailleys i oglądając zdjęcia), ale - o dziwo - jest to najlepsza pizza, jaka jedliśmy od lat. A może byliśmy po prostu tak głodni.

Dzień 19ty: Chefchouan - Tangier, 130 km

IMG_3028_2Malowniczo położony między górskimi szczytami Chefchouan wynagradza wszelkie niewygody noclegu. Domki we wszystkich odcieniach błękitu, wąskie uliczki, niespieszna atmosfera. Miasteczko zostało założone pod koniec XV w. przez wygnanych z Andaluzji muzułmanów i Żydów. Podobno gdy na początku XX w. weszli tu Hiszpanie, że zdziwieniem odkryli że żydowscy mieszkańcy miasta cały czas posługują się średniowieczną odmianą kastylijskiego. W kafejkach masa hipsterskiej młodzieży z Europy i USA, która przyciąga artystyczną atmosferą i łatwo dostępną maryśką z okolicznych stoków. My również zasiadamy w knajpce przy rynku, delektując się drugim od wyjazdu lunchem. Po drodze do Tangeru zatrzymujemy się jeszcze na ekspresową wizytę w Tetouan – kolejnym mieście założonym przez andaluzyjskich uciekinierów, w XX w. będącym stolica hiszpańskiego protektoratu. Ku mojemu rozgoryczeniu wąskie uliczki IMG_3036_2mediny (wpisane na listę UNESCO) przeslania ogromny bazar z głownie chińskim asortymentem (zabawki, konfekcja, elektronika). Słynne białe domki udaje nam się zobaczyć tylko z oddali, bo Wiktor nie chce jechać po zmroku. Robię awanturę, ale już półtorej godziny później błogosławię jego rozwagę. Zapada zmrok, a my w żółwim tempie przedzieramy się przez jakąś górską ścieżynę, lawirując między kozami i skalnymi uskokami. Pierwszy raz przydają się nasze off-roadowe opony. W pewnym momencie Wiktor gwałtownie hamuje - przed samą maską mamy półmetrowy głaz, którego nie sposób ominąć. Na szczęście jacyś zbłąkani pasterze usuwają przeszkodę i w końcu docieramy do naszego apartamentu. To najbardziej europejska miejscówka w Maroku (kuchnia jest kopia naszej brukselskiej) - robimy makaron i pranie, i upajamy się ostatnim ciepłym wieczorem na tarasie.

IMG_3047_2IMG_3048_2

\

IMG_3061_2

IMG_3034_2

IMG_3066

IMG_20141102_190825

 

Czytaj dalej...